„Zaaklimatyzowałaś się już w Polsce?”
Jest to chyba najczęstsze pytanie, które słyszę ostatnio od rodziny, przyjaciół i znajomych. Trudno na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Wróciłam do domu. Tak. Spotykam powoli wszystkie ważne dla mnie osoby, których brakowało mi przez ten rok. Oczywiście. Czuję się dobrze. Czemu miałabym czuć się źle? Każdego dnia mam jakieś zajęcie, mimo że chwilowo nie pracuję, ani nie studiuję. Jest sierpień – mniej więcej 4 tygodnie od mojego powrotu z Peru, za którym niezmiernie tęsknię.

Za czym tęskno po powrocie z wyjazdu misyjnego?
Najpiękniejsze na świecie zachody słońca nad „naszą” rzeką – Maranon. Zapach pieczonej ryby, którą pewnie jeszcze tego samego dnia rybacy złowili w okolicach San Lorenzo. Lekko słony smak usmażonego korzenia rośliny yuca. Krzyk dzieci na ulicy, które, zauważając mnie w oknie, zapytują: „O której dziś będzie otwarte oratorium?” (mimo że bramę otwierałyśmy zawsze o tej samej godzinie). Niedzielno-wieczorne spacery na głównym placu, podczas których spotykałyśmy naszą młodzież, której tylko czasami miałyśmy po dziurki w nosie i teraz za nimi ogromnie tęsknimy… właśnie dlatego że…

To co trudne dla mnie jako
wolontariusza, który powrócił z misji, to świadomość pozostawienia w Peru
drugiego domu. Miejsca, gdzie poznałam wspaniałych ludzi. Dzieci, które w
przeciągu krótkich miesięcy bardzo się zmienią – być może o mnie zapomną.
Młodzieży, która dzięki społecznościowym portalom jeszcze może mieć ze mną jako
taki kontakt, jednak jest to tylko namiastka wspólnie spędzanego czasu.
Dorosłych, którzy byli dla mnie przyjaciółmi lub czasem nawet – opiekunami czy
domowymi aniołami.
„Wytrzymałaś aż ROK z dala od domu? Ciężko było? Nie
wiem, czy bym się odważył/a…”
Rok poza Polską to Boże
Narodzenie bez corocznych domowych tradycji, to też inna Wielkanoc, to
nieuczestniczenie w ważnych życiowych wydarzeniach naszych przyjaciół (osobiste
pogratulowanie zaręczyn z kilkumiesięcznym opóźnieniem) czy bliskich (duże
imprezy rodzinne: roczki, komunie, 40-stki, 50-tki, 60-tki, zjazdy rodzinne
itp. – zawsze wolontariusz jedno z takich wydarzeń opuści). Jednak patrząc
inaczej:
Mój rok w Peru to m.in.:





Świętowanie razem z moją rodziną peruwiańską Wigilii i Bożego Narodzenia.
-
Wypicie -
i rozlanie wielu kubków gorącej czekolady -
i krojenie niejednego „panetona”. -
Sylwester -
z dziećmi -
w oratorium.
-
Świętowanie -
„Urodzin Księdza Bosco” – salezjańskiego patrona: -
przedstawienia, -
malowanie twarzy, wielobój, turnieje sportowe, -
ognisko z młodzieżą i ‚velada’ – wigilia uroczystości.
-
Poznanie kilku wiosek -
nad brzegiem rzeki Pastaza, -
wspólne -
gry -
i -
zabawy, -
śpiewy, -
aktywności sportowe, -
rywalizacja, -
modlitwa, Sakramenty, w tym Eucharystia – dla niektórych jedyna taka możliwość w roku.

(Pracowita) Wielkanoc – której znaczenie jest umniejszane chyba na całym świecie (link).


-
San Juan! Piękne rodzinne święto: spędzanie wspólnie czasu zajadając się tzw. juanes, -
shunto – czyli ognisko po Mszy Świętej i pokaz tradycyjnych tańców plemiennych.
„No to zaaklimatyzowana, czy nie?”
Świat się rozszerzył, a potem zmniejszył. To co daleko, jest mi ogromnie bliskie. Żyję w dwóch światach. Jeden jest tu – w Polsce. Niezmiernie mi się podoba! Drugi, (a właściwie trzeci, dołączając Etiopię, w której byłam na pierwszej „misji”), w Peru – kilkanaście godzin stąd, biorąc pod uwagę podróż samolotem lub siedem godzin, myśląc o różnicy stref czasowych. Jednak wszystkie, w gruncie rzeczy, mieszczą się w moim sercu. Dzięki temu jest ono może inne niż wcześniej, czasem przepełnione tęsknotą, w niezmierzonym stopniu też – radością. Musiało się rozszerzyć, by zmieścić ładny kawał Amazonii, co najmniej jedną dzielnicę Limy, ale też pewne uszczerbki peruwiańskich gór. Chyba jest większe, wydaje mi się, że jest też – bogatsze.
Ula Sikora